17.03.11, 21:37
Andrzej Grabowski: Nie żałuje, że gram w Kiepskich
Dla mediafm.net Andrzej Grabowski opowiada o aktorstwie, "Świecie według Kiepskich", piosenkarstwie i krytyce.
Dla mediafm.net Andrzej Grabowski opowiada o aktorstwie, "Świecie według Kiepskich", piosenkarstwie i krytyce.
Natalia Mróz: Powiedział Pan kiedyś, że komicy to zwykle smutni ludzie. Jaki jest Andrzej Grabowski prywatnie?
Andrzej Grabowski: To jest tak samo trudne dla mnie do określenia, jaki ja jestem prywatnie, jak i trudno jest określić mi jakim ja jestem aktorem. Czy dobrym, czy złym, czy komediowym, czy dramatycznym. Prywatnie na pewno nie jestem aż taki wesoły, jakby się ludziom wydawało, a nawet wręcz odwrotnie – jestem dosyć mrukliwym facetem i myślę, że z tej wesołości, którą ludzie chcieliby widzieć zostaje niewiele. Skutkiem tego czasem jest nawet to, że ludzie widząc mnie pytają: „Co pan dzisiaj taki smutny? Pan zawsze taki wesoły, a dziś taki smutny.” Otóż, ja nie - dzisiaj jestem smutny, tylko jestem normalny, co wcale nie znaczy, że jestem bardzo smutny, po prostu nie śmieję się cały czas, nie wygłupiam i tyle.
NM: Porównałby Pan swoje życie zawodowe, prywatne bardziej do koła czy do linii prostej? Coś się powtarza, czy cały czas dzieje się coś nowego?
AG: Raczej do sinusoidy niż do linii prostej, czy do koła. To taka sinusoida, która kiedyś, gdzieś tam się urwie i skończy. Raz na górze, raz na dole, ale chyba życie każdego z nas właśnie tak przebiega. Także to nie jest takie nadzwyczajne. Jest chyba niewielu ludzi, którzy mogą powiedzieć o swoim życiu, że ono przebiega w linii prostej, bo to by znaczyło, że tak jak sobie zaplanowali, tak jest, albo po prostu jest to jednostajne, nudne życie. Co do koła, co do powrotu do pewnych historii, które się już przeżyło, i które zaczynają powracać, a rebours, pewnie i takie są. W tej sinusoidzie są jeszcze różne zakręcone momenty.
NM: Na dzień dzisiejszy, na tej sinusoidzie jest Pan bardziej z górki, czy pod górkę?
AG: To ocenić można dopiero po jakimś czasie, czy to było z górki, czy pod górkę. Bo teraz może mi się wydawać, że to jest bardzo pod górkę, a za rok, czy za pięć lat okaże się, że to był dopiero początek wznoszenia się pod górę, a góra jeszcze przede mną, podobnie jakbym powiedział, że to jest z górki. Może to jest z górki, ale może to jest końcówka górki, albo początek górki, no więc trudno to określić, bo się tego nie wie. Z perspektywy czasu dopiero można o tym powiedzieć.
NM: Kiedy było Panu najbardziej pod górkę?
AG: Były takie momenty, kiedy byłem wyrzucany z teatru, kiedy byłem wyrzucony z Teatru Starego, kiedy zacząłem grać w serialu „Świat według Kiepskich”, i wobec tego całe środowisko się ode mnie odwróciło, że robię coś najgorszego, i że ja teatr porzuciłem, czego wcale nie zrobiłem, i oddaję się jakiejś marnej, złej sztuce. Dzisiaj ci sami ludzie mówią, że ten serial jest kultowym serialem, ale to już inna sprawa. Więc były dla mnie chwile trudne. Nawet pewnie było ich więcej niż tych szczęśliwych, bo te trudne się zauważa, a tych szczęśliwych często się nie docenia.
NM: W jednym z wywiadów powiedział Pan, że został aktorem z głupoty i z braku zainteresowań. Jakby mógł Pan zadecydować teraz, raz jeszcze, jaki wybrałby Pan zawód?
AG: Po tych doświadczeniach, które miałem w życiu, zostałbym aktorem. Pewnie dlatego, że posiadając te doświadczenia wiedziałbym, jak pokierować swoim życiem, jak wykorzystać najlepiej to, co posiadam, to co umiem, czego sie nauczyłem. W tym zawodzie jestem mądrzejszy o doświadczenie, a nie w innym, wobec tego wybrałbym ten zawód, tylko inaczej bym postępował. Mądrzej. Trudno jest mówić, jak wtedy wyglądałoby moje życie, bo należałoby dzień po dniu przeanalizować, co, kiedy, gdzie człowiek głupio zrobił. Zrobiło się wiele rzeczy głupich w życiu. Ja nie mówię, że były one złe, one były po prostu głupie. Takie dziecinne - unoszenie się jakąś dziwną obrazą, niepotrzebne krzyki, histerie. To są rzeczy głupie, nie złe, bo ja nikomu tym krzywdy nie zrobiłem, najwyżej sobie. To są czasem całe okresy, których żałuję, że w ogóle były. Czasem żałuję sztuk, w których grałem, bo było to bez sensu, bo one tylko spowodowały, że się cofnąłem. Ale to jest niemożliwe do określenia w danym momencie, to dopiero można post ocenić.
NM: Kto był dla Pana autorytetem na początku kariery? Czy dziś też ma Pan jakieś wzorce?
AG: Zawsze bardzo doceniałem Tadeusza Łomnickiego. On był dla mnie autorytetem od samego początku. W filmie to był Gene Hackman, Al Pacino, Dustin Hoffman W teatrze krakowskim było ich wielu – Jurek Trela, Janek Nowicki, trudno wymienić jednego.
NM: Jakie cechy, chciałby Pan od nich przejąć?
AG: Czy ja wiem, może pracowitość? Chociaż trudno, żebym ja o sobie mówił, że jestem mało pracowity, bo jestem bardzo pracowity. Wykonuje bardzo wiele rzeczy na raz, tylko czasem mi się zdarza po prostu za mało czasu poświęcić na jakąś rolę. Jednak to też wynika z doświadczenia. Niektórzy uczą się swoich scen w filmie poprzedniego dnia na pamięć. Ja się nie uczę, bo nie muszę. Przeczytam dwa razy przed sceną i umiem to na pamięć. Na chwilę, ale umiem. Chyba byłoby głupotą, gdybym w poprzednie dni zamiast odpocząć, albo pomyśleć o roli, uczył się jej na pamięć. Roli nie tworzy się ucząc się jej na pamięć, tylko myśląc o niej. Uczenie się na pamięć jest czynnością nie dającą artystycznie nic. Nie powinienem więc sobie tego wyrzucać, bo skoro mam taką umiejętność, że przeczytam dwa razy i umiem na pamięć, to Bogu za to dziękuję. Czasem mi się wydaje, że mógłbym coś więcej od siebie dać, ale widocznie fizycznie nie mogę, skoro tego nie robię.
NM: Postanowił Pan zostać aktorem po tym, jak odwiedził Pan brata studiującego na PWST. Poszedł Pan w jego ślady. Często był Pan później do niego porównywany?
AG: Chyba nie, a jeżeli porównywany, to na zasadzie porównania, że ja jestem zupełnie inny. Rzeczywiście jestem inny, i fizycznie, i psychicznie. Nie będę się starał nawet oceniać, czy to lepiej, czy to gorzej, bo z jednej strony lepiej z drugiej gorzej. On jest naprawdę innym człowiekiem, ja jestem innym człowiekiem, Pewnie mamy charaktery trochę rozrzucone po naszej rodzinie.
NM: Czemu nie występuje pan w Teatrze Starym, w którym Mikołaj Grabowski jest dyrektorem?
AG: Po pierwsze jestem w Warszawie, mieszkam tam już od siedmiu lat, więc nie byłoby to możliwe. A Warszawa zastała mnie w momencie, kiedy byłem w Teatrze Słowackiego. Gram tu „Chorego z urojenia” już dziewiąty sezon. To jest bardzo dużo. Mamy zagrane już prawie 250 spektakli, co w dzisiejszych czasach jest ewenementem na dużą skalę. Więc jestem tutaj na etacie, gram tego „Chorego z urojenia”, na którym jest ciągle widownia pełna publiczności. Teatr na tym zarabia, więc ja nie mam skrupułów, że gramy to dwa, trzy, cztery razy w miesiącu. Prócz tego grałem też w „Ożenku” Mikołaja Gogola, w dublurze. Poza tym dyrektorem Teatru Starego jest właśnie mój brat. Przestaliśmy ze sobą współpracować artystycznie w 1990 roku – czyli pierwszy „Opis obyczajów”. Później był „Kwartet dla czterech aktorów”, który ja już grałem od 79 roku, więc tylko wznowiliśmy go z udziałem Frycza – doszedł za Andrzeja Kierca, a teraz wiem, że ten kwartet jest grany w Warszawie. Grają Frycz, Peszek, Mikołaj i Karolak, który robił za mnie zastępstwo, kiedy byłem po operacji biodra. Ale teraz już jakoś mogę grać, a gra Karolak, ale mówię o takich rzeczach… nieważnych. Ktoś pomyśli, że skoro tak powiedziałem to znaczy, że leży mi to na sercu, ale nie, nie leży mi to na sercu.
NM: Chciałby Pan zagrać jeszcze w jakimś spektaklu z bratem?
AG: W nowym nie sądzę, może jeszcze będziemy grali ten Kwartet i „Scenariusz dla trzech aktorów”, który ciągle nie może zejść z repertuarów różnych teatrów.
Proszę sobie wyobrazić, że teraz to Pan jest dyrektorem teatru, zamienia się Pan z bratem miejscami.
NM: Jaki repertuar by Pan wybrał? Jakich aktorów obsadził?
AG: Ja ze dwa razy miałem propozycję objęcia dyrekcji. To znaczy ja nie wiem, czy to była propozycja: „proszę bardzo przyjedź i zostaniesz dyrektorem”, czy raczej: „przyjedź, to pogadamy”. To były propozycje bycia dyrektorem jakichś teatrów na tak zwanej prowincji, czyli w tych miastach poza Łodzią, Warszawą, Poznaniem, Gdańskiem, czy Wrocławiem. Ale nie chciałem być dyrektorem, nie interesuje mnie to. Nie interesuje mnie bycie szefem, kierownikiem, dyrektorem. Nie lubię być generałem, że tak odniosę się do Gogola, to zdaje się jest kwestia Horodniczego z „Rewizora”, który mówi, że lubi być generałem. Więc ja nie lubię być generałem.
NM: W wielu krajach istnieje wyraźny podział aktorów na teatralnych, telewizyjnych i filmowych. Gdyby musiał Pan wybrać, którą dziedzinę by Pan wybrał?
AG: Często w wywiadach dziennikarze pytają się aktorów – „A dlaczego pan nie gra w filmie?” – dlatego nie gram w filmie, bo nie dostaję propozycji. „A dlaczego pan nie gra w telewizji?” - bo nie dostaję propozycji, „A dlaczego pan w teatrze tak mało gra” – no bo mnie nie obsadzają i tak dalej. Więc pewnie gdybym miał się na coś zdecydować, wybrałbym to, w czym miałbym najwięcej propozycji. Przypuszczam, że gdybym wrócił na stałe do teatru, ze spektaklu w spektakl, pewnie bym grał, ale ja w teatrze jestem już od 1974 roku czyli to już jest trochę lat. Za trzy lata będzie 40 lat w teatrze, więc ja nagrałem się już bardzo dużo. Nie mówię, że mam dość, ale skoro przyszedł czas, że mogę robić również w moim zawodzie coś innego, to też to robię, a jeżeli jeszcze na dodatek, co jest naprawdę ważne - bo ten kto powie, że to nie jest ważne, ten jest po prostu szalony - jeżeli jeszcze w tamtej dziedzinie zarabiam czasem w jeden, dwa dni tyle, co cały miesiąc pracując w teatrze, no to co ja wybiorę? Pamiętam taką rozmowę w jednym z seriali, kiedy ja mówiłem: „Słuchajcie tutaj mam taką stawkę, a w drugim serialu mam trzy razy więcej niż wy mi dajecie. I co ja mam zrobić, kiedy tam jest równie interesująca rola, a nawet bardziej interesująca, niż u was. Co ja wybiorę? No oczywiście, że wybrałem tamtą propozycję, bo jestem normalnym człowiekiem. Jeżeli ktoś mi powie, że on się nie interesuje pieniędzmi, to znaczy, że żyje w czasach PRL-u, bo wtedy nam wmawiano, że kapitalizm i posiadanie pieniędzy jest „be”. Wtedy należało ukrywać pieniądze. Robili to cinkciarze, handlujący walutą, robili to badylarze, robili to prywaciarze. Wszystko było wtedy symbolem zła, wszystko było tak pejoratywnie określane: prywaciarz, badylarz, cinkciarz. Wszystko to było złe, ponieważ oni byli bogatsi od nas. My nie mieliśmy nic i tak się należało. Każdy miał mieć zupę pomidorowa, jak to obiecywał Nikita Chruszczow, że będzie leciała z kranu, kiedy będzie pełny komunizm. A więc pieniądze też nie są bez znaczenia.
NM: Po latach pracy w tym zawodzie, może Pan powiedzieć – to przyjemność, czy ciężki kawałek chleba?
AG: To jest ciężki kawałek chleba, połączony z przyjemnością. To jest przyjemnie ciężki kawałek chleba po prostu, przyjemnie ciężka praca. Naprawdę, bo ona czasami może być bardzo lekka, a czasem bardzo ciężka. Jeżeli ja gram w moim serialu, mówię o Kiepskich oczywiście, i jestem na planie po 12 - 14 godzin czasem, i gram wszystkie sceny, zmieniają się tylko partnerzy, i ja zmieniam tylko podkoszulki, to po takich 14 godzinach można po prostu zwariować. To jest dwadzieścia parę stron tekstu, ja się na szczęście szybko uczę, ale trzeba się tego nauczyć, to trzeba zagrać, to trzeba przemyśleć. Granie komedii jest o wiele trudniejsze od grania tragedii, i tylko ci, którzy nigdy nie grali komedii, albo nie umieją, mówią, że komedia to coś gorszego. Tymczasem jest to na pewno ciężki kawałek chleba, szczególnie ciężki dla tych, którym się jakoś wiedzie w tym zawodzie, bo oni rzeczywiście nie mają czasu, oni rzeczywiście mają problemy z korelacją tych wszystkich prac, które mają. Mają więc problemy z czasem, mają problemy w związku z tym rodzinne, mają problemy osobiste, są pełni rozterek. Ci którzy w tym zawodzie nie pracują, to owszem też mają rozterki, że nie pracują, a przecież nie po to zostali aktorami, aby nic nie robić, im jest też bardzo ciężko. To jest ciężki zawód.
NM: Czy aktorstwo wymaga kompromisów? Czy w swojej karierze zdarzało się, że musiał Pan z czegoś zrezygnować, coś poświęcić?
AG: Oczywiście, że wymaga jakichś tam kompromisów. Te kompromisy cały czas trwają, aktor musi ryzykować tymi kompromisami. Nie zawsze to wychodzi na dobre, czasem poświęca życie rodzinne, czasem poświęca czyjąś miłość… To znaczy poświęca.. To jest źle powiedziane - jest poświęcone - to się dzieje, czasem poza nami, bez naszej wiedzy, bez naszej chęci robienia tego, uczestniczenia w tym. Czasem tak jest, nie mówiąc już o takiej naszej przykrej codzienności, że my codziennie zdajemy jakiś egzamin. Jeżeli ja staję na scenie codziennie, jeżeli ja staję przed kamera codziennie, jeżeli ja codziennie gdzieś występuję, to ja codziennie jestem pooddawany ocenie. Każdy może przyjść do mnie i powiedzieć: okropny jesteś, i odwrotnie, zły, dobry jesteś… Można się uodpornić na to, ale to jest ten codzienny egzamin, codzienny stres, bo nie ma aktora, który by wychodził na scenę, albo stawał przed kamerą z zamiarem, że on dzisiaj źle zagra, bo mu się nie chce. Nawet gdy jest bardzo zmęczony, stara się grać jak najlepiej, bo to jest w ludzkiej naturze, nie znam takiego przypadku, że aktor chce źle zagrać, czasem mu po prostu nie wychodzi.
NM: Prawie 12 lat gra Pan Kiepskiego. Czy odgrywanie tej samej roli może się kiedyś znudzić? Czy nie czuje się Pan już nim zmęczony?
AG: Oczywiście, że może się znudzić, ale co innego są Kiepscy, a co innego jest telenowela. Brałem udział w telenoweli, mówię o „Złotopolskich”, i biorę udział w Kiepskich. Telenowela polega na tym, że historyjka ciągnie się i wlecze się i nic się nie dzieje, oprócz tego, że koń w „Złotopolskich” zachoruje w jednym odcinku i przez trzy odcinki go leczymy, i ja tylko o tym koniu mówię, po czym koń zdrowieje, ale za to listonosz przynosi wiadomość, że coś – potem znowu przez trzy odcinki o tym mówimy, później dowiadujemy się, że został wybrany na wójta ktoś tam, i tak dalej. Więc to jest ta taka nudna ciągłość i tu może szlag człowieka trafić. W Kiepskich o tyle jest lepiej, że każdy odcinek to jest mini fabuła, to jest o czymś kompletnie innym. Są te same postacie, ale tematy odcinków są zupełnie inne. Poza tym to są często abstrakcyjne tematy, kompletnie nie dające się przenieść do rzeczywistości, mówiące o rzeczywistości, ale to nie jest rzeczywistość 1:1. Wobec tego to jest mniej nudne, a poza tym telenowela ma to do siebie, że jest kręcona non stop, codziennie przez kilka lat z krótkimi przerwami. A niecodziennie są wszyscy aktorzy oczywiście potrzebni, ale jeżeli ktoś gra główną rolę w telenoweli, to ma zajęte 20 dni w miesiącu, jeśli to idzie np. codziennie. A Kiepscy? Kręcimy 15 albo 30 odcinków w roku, spotykamy się dwa razy na parę tygodni i koniec. Ja nie mam nic wspólnego z Kiepskimi, nie wiem, kiedy to idzie, nie wiem o czym to jest, nic nie wiem. Ludzie mi opowiadają fabułę odcinków i ja nie pamiętam, że coś takiego nagrywałem, że kimś takim byłem, itd. Ale taka jest właściwość obecnych produkcji, że to jest fabryka, a nie jakieś wydarzenie artystyczne, które się celebruje przez kilka dni. Tam się po prostu pracuje, pracuje, pracuje.
NM: Rola Ferdka czasem utrudnia Panu życie, ale czy byłby Pan w stanie zrezygnować z niej? Coś jej zawdzięcza?
AG: Oczywiście że tak, bardzo utrudnia życie, choć czasem ułatwia. Bardzo utrudnia, bo przez dziewięćdziesiąt parę procent osób jestem postrzegany i traktowany tylko jako Ferdek Kiepski, bo oni nawet nie zauważyli, że gram w innych produkcjach, serialach, filmach, że gram w ogóle w teatrze, i że w ogóle jestem aktorem. Myślą, że taki Ferdek istnieje naprawdę. No tych ludzi jest mniej, ale oczywiście tacy też są. Więc to utrudnia, to jest takim moim bagażem, ale co zrobić? Jest na to metoda - można źle zagrać pierwsze odcinki i ten serial spadnie, tylko niech pani powie aktorowi: „źle zagraj”, on będzie się starał zagrać jak najlepiej, zawsze. Gdybyśmy pierwsze odcinki zagrali okropnie, i byłby to straszny serial, nie byłoby go, bo ludzie nie chcieliby go oglądać. Nagrodą za to, że się dobrze gra jest utożsamienie człowieka z tą postacią. Czasem jest to pomocne, częściej jest to bardzo drażniące, bo ludzie zwracają się do mnie jak do Ferdka, rzeczywiście myślą, że lubię piwo i tak dalej. I bardzo się dziwią, że jestem smutny, to znaczy, że nie mam wyrazu twarzy Ferdka, i że nie śmieję się, nie dowcipkuję, i wszystkich nie klepię po ramieniu… Nagraliśmy ok. 360 odcinków w ciągu tych dwunastu lat, i jeśli każdy odcinek trwa pół godziny, to te 360 przez 3, to daje jakbym w ciągu tych 12 lat nagrał 120 filmów pełnometrażowych. To jest olbrzymia nauka przy okazji. Granie komedii może wypaczyć też, bo człowiek staje się jednostronny, ale tak samo granie postaci tragicznych, też może wypaczyć, jak się gra przez 12 lat. To wszystko daje wielką szkołę, bo teraz nie ma dla mnie większych trudności. Nikt nie musi mi oznaczać miejsca, gdzie mam stanąć, nikt nie musi mi zwracać uwagi, żebym złapał światło, bo robię to już automatycznie, co jest jednak bardzo ważne. To znaczy jak ja mówię, żeby złapać światło, to trzeba się odwrócić i zobaczyć to światło. Nic prostszego, natomiast zrób to kiedy grasz, kiedy masz tę uwagę podzieloną, i musisz pamiętać, że jak będziesz się coraz bardziej wychylał, to i partner też ci się wychyla, bo nie wie czemu Ty się wychylasz… i cała masa jest takich historii, które na planie się zdarzają. Przede wszystkim nauczyłem się obycia z kamerą. Ja nie mówię, że tego obycia nie miałem, bo przecież wcześniej grałem. Mówię o „Bożej podszewce”, a w trakcie kręcenia Kiepskich – „Pitbull”, „Odwróceni”. Teraz mówię tylko o serialach, a przecież do tego dochodziły filmy, i tutaj i za granicą.
NM: Patrząc z perspektywy czasu, czy jest jakaś rola, której by Pan teraz nie podjął?
AG: Pewnie tak, tylko że ja zagrałem jakieś 200-300 premier w życiu, a o tych, w których bym nie chciał zagrać, i w których bym nie zagrał, pewnie chciałem jak najszybciej zapomnieć, wobec tego nie pamiętam. Na pewno takie się zdarzały, ale nic takiego spektakularnego, co mogłoby być powszechnie znane, że np. powiem pani teraz, że nie zagrałbym w Kiepskich. Jeszcze sześć lat temu bym pani powiedział, że żałuję, że gram w Kiepskich, że ostracyzm środowiskowy, który mnie spotkał i dotknął aktorów grających w Kiepskich, i w który ja uwierzyłem, jest słuszny. Teraz tego nie powiem. Nie żałuje, że gram w Kiepskich. Jakoś mi się to wszystko odwróciło. Owszem grałem w takich dwóch filmach, o których mógłbym powiedzieć, że żałuję, ale nie będę wymieniał tytułów, bo mi jest głupio: wobec kolegów, wobec reżyserów, producentów. Po co o tym mówić, czy to coś zmieni? Nic nie zmieni, a tylko oni, albo sobie o mnie źle pomyślą, albo będzie im przykro.
NM: Czy jest rola, jakiej nie zgodziłby się Pan zagrać?
AG: Kiedyś, kilka lat temu dzwonili do mnie dziennikarze, że jakiś człowiek z Samoobrony napisał scenariusz o Lepperze, jeszcze jak ten był na szczycie, jak był wicepremierem, i czy ja bym zagrał, bo są takie rozmowy ponoć w Samoobronie, że chcą, albo żeby Rewiński, albo Gajos, albo ja. Wiec wtedy powiedziałem, że w filmie o Lepperze, do którego scenariusz napisał członek Samoobrony, pewnie był nie zagrał, bo nie chciałbym się przyczyniać do jakiejś apoteozy Andrzeja Leppera. Chętnie zagrałbym tę postać, zresztą po części zagrałem, bo zagrałem w Teatrze Telewizji „19. Południk”, który wyreżyserował Juliusz Machulski i pierwowzorem był właśnie taki Andrzej Lepper, który został prezydentem. Tam nazywał się Czop. To nie chodzi o to, że ja bym odmówił zagrania roli bandyty, czy tyrana, Stalina, Hitlera, nie. Oczywiście nikt mi teraz nie zaproponuje Hitlera, ani Stalina pewnie też, niemniej ja bym bardzo chętnie takie role zagrał, tylko że chodzi o to, czy to jest apoteoza tego człowieka, czy nie. Ważne jest, jaką to ma wymowę, bo przecież zagrać genialnie okropną, wstrętną postać to jest po pierwsze trudne, a poza tym to też musi być jakoś umotywowane edukacyjnie, bo oglądając takie okrucieństwa ludzie bronią się przed czymś takim, odrzucają to, wiedzą, że tego nie chcą.
NM: Jakie role sprawiają panu większe trudności – bardziej komiczne czy poważne, brutalne? Łatwiej było zagrać Kiepskiego czy Gebelsa?
AG: Trudno powiedzieć - łatwiej nie łatwiej, ale to jest tak: w serialu jak się już wejdzie w postać, to już ta postać gra za nas, to już nie zastanawiamy się tak nad nią. Jak już jestem tym Ferdkiem, to nie muszę się zastanawiać, jak ja zagram tę scenę. Ja ubieram ten kostium, wychodzę na plan i po prostu „mi się gra” tym Ferdkiem, bo już jestem nim od 12 lat. Ja nie potrzebuję tyle myśleć, bo to już automatycznie idzie. Podobnie w pewnym momencie automatyzm wszedł, nie mówię w wykonaniu, tylko w myśleniu o roli, w Pitbullu, grając Gebelsa. Myślę, że mimo wszystko łatwiej było grać Gebelsa niż Ferdka. Często daję takie przykłady - gdybym ja teraz z panią rozmawiał jako Ferdek, to ile rzeczy musiałbym teraz zrobić – ile razy wepchać sobie łyżeczkę do oka, przez przypadek kawa by mi się wylała, trąciłbym pani mikrofon, czochrałbym się po głowie, mówiłbym ee, beee, heee, mmm, hmmm, robiłbym głupie miny itd. Jako Gebels nie robiłbym nic – patrzyłbym się na panią i zimno bym pani opowiadał. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to trudne. Trudne jedno i drugie, tylko o wiele więcej kosztuje to pierwsze zachowanie, niż po prostu zimne patrzenie się.
NM: Użyczył Pan głosu wielu bohaterom filmów animowanych i nie tylko animowanych. Czy praca przy dubbingu wymaga jakichś dodatkowych umiejętności? Jest trudniejsza od odgrywania postaci?
AG: Wiem, że co chwilę gdzieś, w jakiejś produkcji występuję, ale naprawdę tego nie lubię. Z tego względu, że to jest wchodzenie w czyjeś emocje, bo aktor, który już to nagrał, już narzucił styl jak to powinno być robione. Teraz bardzo często robi się w ten sposób, że najpierw nagrywa się głosy aktorów, także jest to takie jakby słuchowisko, i do tego słuchowiska się dorysowuje postacie. Tak jest oczywiście znacznie lepiej niż odwrotnie. Bo inaczej to jest takie parodiowanie, dublowanie tego, co ktoś już kiedyś zrobił i to konieczne dublowanie, nie to, że ja się nie zgadzam, ja bym wolał inaczej, ale nie zgadzam się, bo ja mam inne emocje w sobie, inny temperament, inny czas reakcji itd. A tu musze się dostosować do tego co jest i było zrobione. Więc się dostosowuje, ale jak mówię, nie kocham tego, czasem to robię, ale sam nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, że taki mam zawód.
NM: „Złote Krople” to nowa polska produkcja, animowana baśń. Jaką postać zagra Pan tym razem?
AG: To już trwa i trwa. Teraz się nawet widziałem z producentem, z kimś kto jest odpowiedzialny za efekty komputerowe i są bardzo zachwyceni, bo już ten film powstaje, jest właśnie w rysowaniu. I on jest właśnie na tej zasadzie robiony, że najpierw nagrali nas w ciągu 2 - 3 dni, a teraz mówią, że fantastyczne są efekty tego, bo jest coś, czego by oni sami mogli nie wymyśleć: jakieś przyruchy, jakieś przyduchy, chrząknięcia, które się zdarzyły na planie, jak nagrywaliśmy. No zobaczymy, ciekawy jestem, co z tego wyjdzie.
NM: Co dla aktora jest najważniejsze? Oklaski po przedstawieniu, spotkania z ludźmi, uznanie, a może wręcz przeciwnie - krytyka?
AG: Wszystko jest ważne, ale chyba samoocena jest najważniejsza. Jeżeli ktoś potrafi na tyle być mocnym, żeby zrobić jakąś wypadkową z tego wszystkiego, z tej oceny krytyki, publiczności, żeby tą wypadkową sam potrafił ocenić i to słusznie ocenić. A to jest bardzo trudne znaleźć taką wypadkowa i potrafić samodzielnie siebie ocenić. Bardzo trudne, ale pewnie możliwe.
NM: Jest Pan krytyczny wobec siebie?
AG: Wydaje mi się, że tak. Ale teraz, jeżeli powiem, że jestem krytyczny z mojego punktu widzenia, to czytelnik czy słuchacz pomyśli sobie, że kreuję się. A tu nie o to chodzi, nie kreuje się. Staram się być krytyczny, czasem mi się udaje, czasem nie, ale to jak każdemu.
NM: Jak działa na Pana cudza krytyka? Mobilizuje, czy denerwuje?
AG: Kiedyś krytyka była inna. Ukazywała się recenzja tydzień po premierze w gazecie i tam ewentualnie krytyk powiedział, że pan Grabowski zagrał dobrze, albo źle, albo fenomenalnie, albo co on robi w ogóle w teatrze i kto mu dał dyplom. Dziś jeżeli się chce z tego korzystać, to można przeglądać strony internetowe, wystukać sobie zdarzenie ze swoim udziałem i wyczytać o sobie niestworzone historie. Przy okazji ukazania się mojego klipu do piosenki z nowej płyty, nagle dowiedziałem się z opinii internatów, oczywiście anonimowych, bo jakby inaczej, że jestem członkiem PO, że startuję na posła, i że ktoś to widział na listach wyborczych. W związku z tym życzą wszystkiego najgorszego mi i mojej rodzinie, bo wybrałem zło, bo poparłem Komorowskiego itd. Więc taka krytyka dziś też istnieje i jeżeli ktoś nie jest mocny wewnętrznie, psychicznie, to może się załamać, jeżeli czyta w ogóle takie rzeczy. Ja czasem czytam, czasem. Ale mam nadzieję, że na tyle jestem mocny psychicznie po tych wielu latach bycia w teatrze, że daję sobie z tym radę.
NM: W jednym z wywiadów przeczytałam, że ojciec poradził Panu „Jeżeli chcesz być aktorem to musisz być dobrym aktorem”. Co to znaczy być dobrym aktorem?
AG: Tak, tak ojciec powiedział. Nawet nie mówił tego do mnie, tylko do Mikołaja, kiedy zdawał do szkoły, że być aktorem to znaczy być dobrym aktorem, a inaczej lepiej w ogóle nie być aktorem. No ale to jest kwestia tego, jak i gdzie w tej hierarchii ważności aktorów człowiek siebie samego usadowi – teatr, film, serial, estrada, bajki dla dzieci, czy wyjazdy do szkół. Każdy może być zadowolony z tego co robi. Ten aktor, który nie ma etatu, robi lektury szkolne i wyjeżdża o 4 rano, żeby o 8.00 zagrać w szkole o Sierotce Marysi i Krasnoludkach dla 1 i 2 klasy, też się czuje potrzebny, bo inaczej by tego nie robił, chyba że robi to z konieczności, bo musi z czegoś żyć, tak też może być. Oczywiście, że to jest prawda, że być aktorem to najlepiej być dobrym aktorem, albo nie być nim w ogóle. Ale jeżeli by do końca tak myśleć, to każdy ma coś czego nie osiągnął, jakiś wzór, cel, więc jeżeli ktoś osiągnie duży sukces w Polsce, to myśli, że dobrze byłoby teraz w Niemczech zawojować, a później we Francji, potem we Włoszech, w Hollywood itd. A przecież tak się nie stanie w większości przypadków. Nikt z Polaków w Hollywood na razie nie osiągnął żadnej kariery, może poza Apolonią Chałupiec czyli słynną Polą Negri. Każdy z tych aktorów, którzy są na świeczniku i na topie w Polsce, może marzyć o tym: „Jack Nicholson, Al Pacino, to ja tam między nimi być powinienem” itd. Nie mówię o sobie, ale tak może się zdarzyć. Aktor, który tutaj osiągnął bardzo wiele, prawie wszystko, może być bardzo nieszczęśliwy, że ma przed sobą jeszcze tyle rzeczy, których już nie osiągnie.
NM: Czy odnosi Pan te słowa do życia w ogóle - jeśli coś robisz, musisz to robić dobrze?
AG: Zwykle tak się podchodzi, raczej trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek, wykonując jakikolwiek zawód chciał go wykonywać źle. Szczególnie w dzisiejszych czasach, bo kiedyś w czasach PRL-u, pracując w zakładach i robiąc niedobrze było się patriotą, ponieważ się występowało przeciwko RWPG, Układowi Warszawskiemu i sabotowało się tych „wstrętnych komuchów”. Dzisiaj tak nie jest. Dziś, jeśli szewc szyje bardzo dobre buty, to bardzo dobrze mu się powodzi, bo je sprzedaje. Więc jeżeli ktoś jest dobrym aktorem, to powodzi mu się o wiele lepiej od tego, kto jest gorszym, albo mniej wziętym aktorem, bo to wcale nie oznacza, że ten, kto jest na świeczniku jest lepszy od tego, który nie jest na świeczniku. To jest niewymierne, tutaj matematyka nie ma nic do gadania, tutaj dwa plus dwa nie zawsze równa się 4. Nie da się tak zmierzyć aktora, że ten jest na 4, ten na 4+, a tamten na 2. No więc oczywiście, należy dobrze robić wszystko co się robi, ale czy to się udaje? Nobody is perfect – taka jest puenta filmu „Pół żartem, pół serio”. Nikt nie jest doskonały, my też.
NM: A jak Pan gotuje?
AG: Ja lubię gotować, ale niespecjalnie szkolę się w tym. Nie żebym pochłaniał setki przepisów kulinarnych i gotował kuchnię francuską, włoską, tajską i nie wiadomo jeszcze jaką. Menu moich dań jest od dawna ciągle takie same. Ale ja rzeczywiście bardzo lubię gotować. Jak będę urządzał nową kuchnię to zrobię ją z piecem kaflowym, chlebowym.
NM: Pytam bo jakiś czas temu wydał Pan książkę na pół kucharską, na pół autobiografię „Na garnuszku życia”.
AG: Ja właściwie robiłem to drugie pół, czyli biograficzną, bo jeśli chodzi o tę stronę kucharską – mówiłem o potrawach, które lubię, które jadłem. Niektóre z nich potrafię ugotować, a niektóre przepisy podsunęli mi do akceptacji, czy chcę je, czy nie. Większość z nich spróbowałem jak już pracowaliśmy nad tą książką. Ale o wielu tych przepisach tylko mówiłem, że kiedyś, gdzieś tam, a to w Stanach, a to w Meksyku, a to we Włoszech, czy Japonii jadłem coś takiego, i opisywałem im, a oni szukali odpowiedniego przepisu i dawali mi spróbować, czy to jest mniej więcej to. I tak to się odbywało.
NM: Do kogo adresowana jest ta książka, i skąd ten tytuł?
AG: Trudno powiedzieć do kogo konkretnie. Po trochu do tych, którzy chcą poznać jakieś przepisy i po części do tych, którzy chcą troszeczkę poznać moje życie. Uważam, że z tej książki najbardziej udał mi się właśnie tytuł, czyli „Na garnuszku życia”. Bycie u kogoś na garnuszku jest zwykle czymś upokarzającym, ale też często koniecznym. Bycie na garnuszku życia to jest podporządkowanie się temu życiu. To znaczy czerpać tyle, ile to życie nam daje, nie napastować tego życia, nie walczyć, nie drapać, nie krzyczeć, nie wyprawiać wojen.
NM: Udowodnił Pan, że jest z Pana wyborny kucharz. Jakie umiejętności, o których jeszcze nie wszyscy wiedzą posiada Pan?
AG: Kiedyś jeździłem konno, jeździłem na nartach zupełnie dobrze, ale teraz miałem operację biodra, a więc trudno mi to robić, przynajmniej przez pierwszy rok, dwa albo nawet trzy, bo to się może źle skończyć. Lubię jeździć też na motocyklu. Poza tym czytam dużo książek, prowadziłem program o książkach do niedawna, ale telewizja doszła do wniosku, że taki program o książkach jest w ogóle nie potrzebny w telewizji publicznej, więc zlikwidowali go i nie ma już żadnego programu kulturalnego w telewizji publicznej.
NM: 26 listopada 2010 roku miała miejsce premiera pierwszego solowego albumu, „Mam prawo… Czasami… Banalnie”. Czy i w tym wypadku jest Pan dumny z tytułu?
AG: Tytuł wyszedł zupełnie przypadkowo. Jeździłem do Częstochowy nagrywać piosenki do Krzyśka Niedźwieckiego i Marcina Lamcha, którzy byli kompozytorami większości tych piosenek, i kiedyś zgrali mi na płytkę piosenki, które nagrałem. Przypadkowo, kiedy nawet nie były ustalone tytuły piosenek, odsłuchując je później zauważyłem, że pierwszy numer jest „Mam prawo”, drugi jest „Czasami” a trzeci: „Banalnie”, i nagle sobie uświadomiłem, że „Mam prawo… Czasami… Banalnie” to może być dobry tytuł na całą płytę i tak też tę płytę zatytułowałem. Ten kto się zorientuje, że to są tytuły piosenek, to się zorientuje, a jak ktoś się nie zorientuje, to będzie miał pretensje do mnie, że niby dlaczego ja uważam, że mam prawo czasami banalnie, kiedy powinienem niebanalnie itd.
NM: Jak się Pan czuje jako piosenkarz?
AG: Premiera płyty była 26 listopada, koncert promocyjny był chyba 13 grudnia w Warszawie, i od tego czasu nie miałem nic wspólnego z tymi piosenkami, przestałem ich nawet słuchać, a wtedy słuchałem, bo musiałem się ich nauczyć. Nijak się nie czuję piosenkarzem, bo nie uważam że jestem piosenkarzem. Jeżeli już, to bardziej takim narratorem, bo ja przecież nie mam głosu, który by mnie predysponował do śpiewania. Tutaj bardziej chodziło o treść tych piosenek, o teksty, które napisali koledzy.
NM: Co w takim razie wyrażają te teksty?
AG: Musiałbym przeanalizować każdy utwór z osobna. One nie są wesołymi piosenkami, ale też nie są tzw. smętne. Każda jest o czymś innym. Można bardzo wiele zawrzeć w tych piosenkach. To przecież jest i o banalności życia, i rozmowa z Bogiem, i stosunek do telewizji, do massmediów, są też bardziej ogólne, takie filozoficzne rozważania na temat życia, śmierci, miłości, alkoholu itd. Ta ostatnia piosenka - Janka Nowickiego „Koniec”, którą właściwie recytuje, jest przecież straszliwie przygnębiająca.
NM: Lubi Pan być w centrum zainteresowania? Lubi Pan jak jest głośno o Panu w mediach?
AG: Nie lubię być w centrum zainteresowania. I znowu tu mówię, że nie lubię, ale zdaję sobie sprawę, że ten wywiad gdzieś się przecież ukaże. Andrzej Grabowski powiedział, że nie lubi być w centrum, a jest, bo jest aktorem, bo udziela wywiadów. Tak jakbym udzielając wywiadów chciał się pchać do centrum. A ja po prostu nie lubię być w centrum zainteresowania. Telewizję traktuję tak, jak powiedział to wielki francuski aktor, Alain Delon, będąc kilka lat temu w Polsce: „Wiek XX był wiekiem filmu, a wiek XXI będzie wiekiem telewizji”, czy tego chcemy czy nie, tak będzie. Jeśli my się nie będziemy z tym godzić, to przecież nie telewizja przegra, tylko my przegramy. Ja nie jestem samobójcą, żeby teraz walczyć z telewizją, zresztą nie mam powodów. Taki jest mój stosunek, świat się zmienia i koniec. Lat temu 20 nikt nie myślał, że będzie komputer, nie mówiąc już o Internecie. Ja pamiętam czasy, kiedy nie było telewizji, nie wiedziałem, jak wygląda telewizor jak byłem dzieckiem, co jest teraz nie do pomyślenia, żeby ktoś tego nie widział. Czarno – białe pierwsze telewizory, program dwa dni w tygodniu, od godz. 19 – 21, rzeczy, które jak teraz opowiadam moim dzieciom, czy młodszym jeszcze ludziom, to mogą myśleć, że urodziłem się za czasów Mieszka I. Zmienia się również to, że tym podstawowym medium stała się telewizja i ona będzie podstawowym medium przez wiele, wiele lat, kiedy nie wiem co zostanie wymyślone. Pamiętam taki film przedwojenny, jako dziecko go oglądałem, kiedy jakiś tam wynalazca zadzwonił do swojej narzeczonej i rozmawiając przez telefon, on widział na ekranie tą swoją narzeczoną, która właśnie się całowała z jakimś innym mężczyzną. Wtedy mi się wydawało to niemożliwe. A dziś posługujemy się poprzez skype, rozmawiamy na odległość, widzimy się, mało tego, robimy to za darmo. Jest taka anegdota z mojej miejscowości - Alwerni, gdzie wójtem przed I wojną światową był pan Stanisław Walczyński. Tam wtedy nad Alwernię przyleciał samolot, pierwszy raz z Aeroklubu Polskiego. Nikt nie wiedział, co to jest. Wszyscy uciekli, bo jakiś ptak, który warczy i nie rusza skrzydłami, latał im nad głowami. Wójt wybiegł na środek rynku w Alwerni, bo czuł się odpowiedzialny za mieszkańców, wzniósł ręce do tego samolotu, który już koło robił i pewnie wracał na lotnisko, i krzyczał do tego samolotu: „Duchu święty nad Alwernią, nad Alwernią!”. Dziś to jest śmieszne, a wtedy - niekoniecznie, ludzie zobaczyli coś czego nigdy w życiu nie widzieli.
NM: Widzieliśmy już Pana w różnych wcieleniach. Czy zgodziłby się Pan na udział w reklamie? Czy proponowano Panu? Co pan myśli o występowaniu aktorów w reklamach?
AG: Ale oczywiście, że bym się zgodził, tylko jakoś nikt mi nie proponuje, bo wszyscy uważają, że co zareklamuje jest kiepskie. Tak reklamodawcy pewnie twierdzą. Zgodziłbym się oczywiście zagrać w reklamie, ale z paroma wyjątkami. Na pewno nie wystąpiłbym w reklamie leków na wzdęcia, że bierzesz pastylkę i wzdęcia znikają, jakoś tak dziwnie znikają, nikt nie mówi którędy. Nie wziąłbym udziału w reklamie środków do czyszczenia muszli klozetowych, albo papieru toaletowego. Nie lubię reklam, bo jest ich nadmiar, ale to jest inna sprawa. Choć niektóre reklamy są naprawdę krótkimi dziełami sztuki. Zwykle są one z udziałem jakichś wielkich aktorów, z wielkimi postaciami, i one są fajne. Gdyby ktoś mi zaproponował reklamę, to ja bym się zgodził, mógłbym reklamować jakiś produkt, gdyby scenariusz tej reklamy był śmieszny, dowcipny albo abstrakcyjny, no i oczywiście za jakąś tam zapłatą. Wiadomo, że w reklamie to wynagrodzenie jest dużo wyższe niż normalnie. Ale płaci się za to, że ta twarz jest znana, za całe doświadczenie w tym zawodzie.
NM: Jak podsumowałby Pan rok 2010? Jakie sukcesy, a jakie porażki odniósł Pan w minionym roku?
AG: Mógłbym powiedzieć, że sukcesem jest to, że wydałem płytę, mógłbym tak samo powiedzieć, że porażką jest to, że wydałem płytę, wszystko w moim zawodzie można traktować i jako sukces i jako porażkę.
NM: Dziękuję za rozmowę.
Aktualnie nie mamy ofert pracy.
Dodaj swoją ofertęZapraszamy do współpracy. Cena dodania do katologu od 149 PLN netto.
Komentarze