Film „Harry Potter i Zakon Feniksa” oglądałam z punktu widzenia osoby, która przeczytała wszystkie dostępne tomy cyklu J. K. Rowling, a zatem głównie po to, by porównać ekranizację powieści z tym, co znałam z książki. I nasunął mi się niepokojący wniosek – im więcej się dzieje na stronach powieści, tym mniej z tego zostaje w filmie. Nie przeczę, ma on swoje świetne momenty i ogólnie jako całość nie jest zły, lecz ma też swoje minusy. Brakuje kilku istotnych wątków, a co najgorsze po raz pierwszy na ekranie pokazano jakieś wydarzenia inaczej niż wyglądały one w książce. Nie przeszkadza to tym, którzy z książką się nie zapoznali, lecz psuje odbiór jej miłośnikom.
Co zatem sprawia, że warto film obejrzeć? Przede wszystkim wspaniała kreacja Wielkiej Inkwizytorki Hogwartu i zarazem szpiega Ministerstwa Magii, Dolores Umbridge. Starsza pani w słodkich różowych ubraniach, otaczająca się talerzykami z kociątkami i cukierkowymi kolorami, śmiejąca się jak podlotek i mówiąca miłym aż do przesady dziewczęcym głosem, okazuje się być faszystowskim urzędnikiem w spódnicy i psem na wszystkie przejawy samodzielności i myślenia u uczniów. Najbardziej zaś nienawidzi wszystkich i wszystkiego, co ma związek z Albusem Dumbledorem, zwłaszcza zaś uczniów, którzy ośmielają się go popierać. W tym rzecz jasna Harry’ego, który wszem i wobec opowiada „bzdury” o powrocie Voldemorta; a gdy lekcje obrony przed czarną magią zmieniają się, pod nadzorem Umdridge, w nudne czytanie podręczników, Harry wraz z Hermioną i Ronem organizują tajne lekcje, na których szkolą się w praktycznym użyciu zaklęć przydatnych w walce ze śmierciożercami – a do tego nazywają się „Gwardią Dumbledore’a”. Oczywiście w końcu Inkwizytorka zostaje unieszkodliwiona, a zdobyte umiejętności okazują się przydatne podczas walki w opustoszałym Departamencie Tajemnic w Ministerstwie – ostateczne starcie po raz kolejny zostaje odwleczone w czasie (bo nikt już nie ma wątpliwości, że do niego dojdzie). Jednak niemałym kosztem – w walce ginie Syriusz, ukochany ojciec chrzestny Harry’ego.
Warto także zwrócić uwagę na sceny nocnego lotu nad rozświetlonym Londynem oraz lotu na testralach. Bardzo efektowna jest scena pożegnania bliźniaków Weasley’ów z Hogwartem – w deszczu bajecznie kolorowych fajerwerków, wśród aplauzu zachwyconych uczniów. Wielu osobom może się podobać finałowa bitwa w Ministerstwie, pełna kolorowych błysków, wybuchów, kolorów, postaci znikających i pojawiających się w feerii światła – chociaż dla mnie w tym blichtrze ginie dramatyzm rozpaczliwej walki o życie.
Z rzeczy zaniedbanych, zapomnianych lub usuniętych na pierwsze miejsce wysuwa się całkowity brak istotnego w książce wątku związanego z Luną Lovegood, dziennikarką Ritą Skeeter i czasopismem „Żongler” oraz zlekceważenie skrzata domowego Blacków, Stworka, który odegrał w powieści ważną, choć negatywną, rolę. Również ciężko zrozumieć usunięcie końcowej rozmowy Harry’ego z Dumbledore’em, która wreszcie wyjaśnia czytelnikom, o co tak naprawdę chodzi w konflikcie Harry – Voldemort; widz już się tego z filmu nie dowie. Cieniem kładzie się także zastosowany po raz pierwszy (!) zabieg zmiany danego wątku w stosunku do powieściowego oryginału – wątek dotyczący Harry’ego i Cho Chang zostaje zakończony inaczej, w konsekwencji czego inaczej zostaje także rozwiązana kwestia zdemaskowania „Gwardii Dumbledore’a”. Pozostaje mieć nadzieję, że takie zmiany to jednorazowy wybryk i nie będą one pojawiać się w kolejnych dwóch filmach, jakie jeszcze przed nami.
W ostatecznym rozrachunku czas spędzony na filmie nie jest czasem zmarnowanym. Film jest zrobiony dobrze, ma swoje „momenty”, ale niestety sprawia wrażenie, że twórcom zabrakło wyczucia jego istoty, klimatu i nastroju, tak widocznego choćby w „Czarze Ognia”. Oby „Harry Potter i Książę Półkrwi” okazał się pod tym względem lepszy.